Kryzys kredytowy a polskie banki w 2009
2009-01-28 13:38
Przeczytaj także: Polski sektor bankowy niezagrożony
Podobnie jest na bardziej rozwiniętych rynkach nieruchomości w Europie. Przykładowo w Niemczech normą jest wykorzystanie listów zastawnych. W Polsce teoretycznie techniki te są również możliwe. Banki jednak wybierały drogę na skróty w dążeniu do łatwych zysków. Z krótkoterminowych depozytów udzielały hojną ręką kredytów hipotecznych na 20-30, a czasami 50 lat. Każdy student finansów wie na czym polega ryzyko refinansowania. Bankowcy o tym zapomnieli? Raczej stosowali podejście typu: po nas chociażby kryzys. Nieco inaczej było w Stanach Zjednoczonych, gdzie otwarta pozostaje kwestia sposobu prowadzenia polityki pieniężnej, który coraz bardziej przypomina model japoński. Niestety zdaniem ekonomistów taka forma wspierania gospodarki może prosto doprowadzić do stagflacji. W konsekwencji kryzys kredytowy może być i jest jeszcze bardziej dotkliwy.
Polski rynek kredytowy, którego motorem były kredyty denominowane zatrzymał się szybciej niż można było przewidywać. Kredyty denominowane, pomijając ich ryzyko walutowe, stały się protezą rynku. Zastanawiające jest jednak, że banki, które same boją się przecież otwartych pozycji walutowych, tak chętnie narażają klientów na ryzyko walutowe. Zarabiają na spreadach, to oczywiste, ale klient, który wpada w pułapkę skokowo rosnących rat (vide kredyty zaciągane w CHF w sierpniu, wrześniu 2008 roku), to też rosnące ryzyko kredytowe. Niektóre banki niemal od razu zalecały przewalutowanie, ale już nie po kursie 2 zł, a 2,7-2,8 zł. Niewątpliwie w opinii Bakier.pl bezpieczniej, ale i taniej byłoby spłacać kredyty w takiej walucie, w jakiej zarabiamy. Ze stabilnym stałym oprocentowaniem na długie lata nasze banki nie są jednak w stanie sobie poradzić ze względu na brak długoterminowych źródeł finansowania (normą jest finansowanie kredytów depozytami kilkumiesięcznymi). Pozostaje czekanie na euro lub stosowanie doraźnie kredytów denominowanych. Jak długo potrwa ten tymczasowy stan? Odpowiedź znają chyba tylko wszechwiedzący politycy. Dla kredytobiorców brak euro oznacza konkretne koszty – wyższego oprocentowania i spreadów walutowych. Wyższe jest też ryzyko braku spłaty.
Czekając na euro i stałe stopy procentowe zdani jesteśmy na siebie. Dużą rolę w zachowaniu stabilności systemu finansowego w tak trudnych czasach ma sprawny i zdecydowany nadzór finansowy. Kilka już lat temu, gdy trwała dyskusja dotycząca wprowadzenia Rekomendacji S, pojawiały się propozycje, aby jednocześnie z wyższymi wymogami dla kredytów denominowanych wprowadzić obowiązkowy udział własny. W tamtym czasie banki głośno protestowały licząc na szybko rosnące przychody z udzielania kredytów mieszkaniowych. Prostym jednak efektem braku takiego wymogu była tzw. spekulacja i skokowy rozrost bańki cenowej w nieruchomościach. Ekonomiści z Bankier.pl uważają, że w tamtym czasie zabrakło determinacji w nadzorze finansowym, aby posłuchać opinii „teoretyków”. Bankierzy byli górą. Dziś wracamy do tematu, banki same wymagają wkładu własnego i niejako przy okazji powinno stać się to normą, również prawną. Specyfiką kredytowania długoterminowego jest konieczność systematycznego odkładania w sposób przymusowy relatywnie dużej kwoty. Klient, który posiada wkład własny potrafi systematycznie sprostać temu problemowi. Z drugiej strony oszczędzanie na wkład własny dostarcza środków do systemu finansowego. Kolejno pozwala również rozciągnąć popyt realny na mieszkania w czasie. W oczywisty sposób wpływa to stabilizująco na ceny nieruchomości na niższych poziomach i ograniczanie baniek spekulacyjnych. Z punktu widzenia osób poszukujących własnego mieszkania posiadanie wkładu własnego ma też więc aspekt pozytywny. Z punktu widzenia inwestorów pobudza budownictwo na wynajem.
Przeczytaj także:
Polskie banki straciły 1257 milionów złotych
oprac. : Regina Anam / eGospodarka.pl
Więcej na ten temat:
polski sektor bankowy, sektor bankowy, polskie banki, polski rynek bankowy, płynność finansowa banku, kryzys kredytowy