Z formalnego punktu widzenia to, co od marca dzieje się na Wall Street, nazywa się hossą. Jednak coraz bardziej widoczny kontrast pomiędzy realną gospodarką a oczekiwaniami giełdowych inwestorów, każe w tytule umieścić cudzysłów. Czy jest on zasadny pokażą nam już najbliższe miesiące - podał portal Bankier.pl.
Przeczytaj także:
Giełda amerykańska w lipcu 2009 r.
Początek roku 2009 zastał inwestorów w dobrych nastrojach – giełdowe indeksy wydobyły się właśnie z przepaści wywołanej przez apogeum światowego kryzysu finansowego. Dlatego też koniec grudnia i pierwsze dni stycznia przyniosły wzrosty. Jednak radość optymistów okazała się przedwczesna: sektor finansowy wciąż borykał się z ciężarem złych długów, a globalna gospodarka pogrążała się w najcięższej od trzech dekad recesji. W rezultacie na rynki akcji szybko powrócił strach a na początku marca na Wall Street znów zapanowała panika. Giełdowe indeksy spadały bez zatrzymania a 6. marca S&P500 wyznaczył swe 13-letnie minimum na symbolicznej wysokości 666 punktów (intraday). To oznaczało spadek o 57% względem szczytu wszech czasów z listopada 2008 roku.
Później okazało się, że właśnie w tym momencie dynamika amerykańskiego PKB odnotowała (miejmy nadzieję) najniższy poziom w swym wieloletnim cyklu koniunkturalnym (-6,4% w ujęciu zanualizowanym), liczba nowych budów sięgnęła poziomu z lat 60-tych XX wieku, a indeksy ISM dołowały na poziomach niewidzianych od blisko 30 lat. Ponadto powszechnie i niebezpodstawnie obawiano się upadłości kolejnych banków – faktycznymi bankrutami były najprawdopodobniej Citigroup oraz Bank of America. Obie instytucje zostały uratowane przez rząd USA za pieniądze pożyczone od Chińczyków – dokapitalizowanie i gwarancje dla Citigroup sięgnęło 306 mld $, zaś BofA dostał 163 mld $. Państwowe wsparcie dla chwiejącego się w posadach systemu finansowego w połączeniu ze „stymulowaniem” gospodarki przy użyciu setek miliardów dolarów (pakiet Obamy: koszt 787 mld $) wreszcie wygenerowały odbicie na giełdach, w czym pomagały wypowiedzi prezesów nowojorskich banków, którzy jakby skoordynowali swoje działania mówiąc o „dobrych” wynikach za pierwszy kwartał.
Przekonanie o skuteczności rządowych interwencji w końcu znalazło więc wystarczająco wielu wyznawców na Wall Street, co przy skrajnie wyprzedanym rynku wywołało najsilniejsze półroczne odbicie od roku 1937. Bowiem od marcowego dna do wrześniowego szczytu indeks S&P500 wzrósł o imponujące 56,8%. Oficjalnie mówi się, że przyczyną tak silnego odreagowania na giełdach była poprawa kondycji realnej gospodarki. I rzeczywiście niektóre dane makroekonomiczne już od wiosny zaczęły się dość szybko poprawiać, co daje szanse, że już w trzecim kwartale zobaczymy dodatnią dynamikę amerykańskiego PKB. Jednakże, jak zauważa portal Bankier.pl, same dane nie tłumaczą tak silnych ruchów na rynkach akcji i surowców (np. podwojenie cen miedzi i ropy). Oficjalne uzasadnienie należy bowiem uzupełnić o analizę zachowania inwestorów oraz przepływów gotówki pomiędzy poszczególnymi rynkami finansowymi. Już od grudnia kapitał odpływał z obligacji skarbowych (rosły ich rentowności) i coraz szerszym strumieniem płynął w stronę akcji i surowców. Dodatkowo fundusze hedgingowe gwałtownie odwróciły swoje pozycje na rynku terminowym – krycie „shortów” dodało rynkowi niesamowitego wigoru i w pierwszej fazie odbicia zabezpieczyło przed nieuniknionymi wydawałoby się korektami.
Wielkość pozycji netto "dużych inwestorów" w kontraktach na indeks S&P500
Wielkość pozycji netto "dużych inwestorów" w kontraktach na indeks S&P500
Kliknij, aby przejść do galerii (3)
Jednak ze wzrostami giełdowych indeksów nie szły w parze zyski giełdowych korporacji, które przez cztery kolejne kwartały bessy pogłębiały swój regres. Tak więc wyższe wyceny akcji były oparte jedynie na nadziejach na lepsze zyski. W rezultacie gigantycznych strat poniesionych przez sektor finansowy relacja cena/zysk dla spółek z indeksu S&P 500 sięgnęła astronomicznego poziomu 140, przy średniej dla ostatnich 20 lat na poziomie 23,15. Przy poziomie 40 teoria mówi już o istnieniu bańki spekulacyjnej. Nawet gdyby pominąć wpływ jesiennej katastrofy finansowej (i traktować ją jako niepowtarzalny przypadek), to przy indeksie S&P 500 na poziomie 1.092 punktów wskaźnik c/z liczony na bazie wyników operacyjnych za ostatnie cztery kwartały wynosi 28,2 – a więc amerykańskie akcje są wyceniane wyżej niż w szczycie hossy w lipcu 2007. Tak więc przy obecnych cenach walory nowojorskich blue chipów można kupować licząc tylko na bardzo silną poprawę ich zysków. Takiego zdania są analitycy z Wall Street, według których w latach 2010-11 wyniki firm z indeksu S&P500 zwiększą się o połowę.